Łączna liczba wyświetleń

sobota, 14 lipca 2012

co ja tutaj robię?

Ostatnie dni są moją totalną klapą. Ogólnie nic mi się nie udaje, cokolwiek wezmę w swoje łapy schrzanię. Zaczęło się tydzień temu od sernika, który był popisowym deserem w naszym domu. Wyszedł niezły, ale nie niebiański, bo nie dałam do niego masła. Potem wykipiała mi z termomixa zupa ze świeżego ogórka znacząc ślady na ścianach, przypaliłam moją ceramiczną patelnię. Nie mam pomysłu, co ugotować na obiad, jak wybieram się załatwić coś do Krakowa to mogę być pewna, że zastanę kartkę z napisem: przerwa urlopowa. Mam ochotę schować się pod kołdrę i przespać tydzień. Co ja tutaj robię? Jedyne sukcesy mam od dzisiaj, udało mi się zlikwidować plamy z paneli, które niczym nie schodziły. Zeszły pastą z wody i sody. Plamy z ubrań też zlazły przy pomocy sody i podobno niepiorących orzechów. Może one i niepiorące, ale okazały się skuteczniejsze od baterii niemieckich proszków do prania. Tylko czy to można nazwać sucesem? Wczoraj nie udało mi się zapisać do biblioteki w małym miasteczku. Okazało się, że tajemnicą poliszynela są godziny jej otwarcia. Co innego na stronie i wywieszce a inna rzeczywistość. Początkowo miałam trudność w znalezieniu biblioteki, 30 osób zapytanych w miasteczku nie miała pojęcia, że w ogóle takowa jest w ich mieście. I może nie dziwiłby mnie ten fakt, bo podobno jesteśmy nieczytającym społeczeństwem, ale jak ma się do tego wymiana książek, jaką dokonuję, co tydzień z sąsiadami? Ludzie chcą czytać i czytają. Oczywiście jak dojechałam do Krakowa, okazało się, że na otwarcie mojej starej osiedlowej biblioteki muszę poczekać godzinę. Ponieważ miałam spore ciśnienie, żeby w domu towarzyszyły mi, co najmniej dwie nowe książki postanowiłam sprawdzić jak dają jeść w barze momo na Dietla. Wywieszka przed barem wtapia się w szarość ulicy, która uważam, za jedną z obskurniejszych w mieście. Wnętrze też takie sobie, może nawet lepsze niż nazwa bar mogłaby wskazywać. Ale karta i jedzenie imponujące. Piękne sałatki, kuszące ilością kolorów. Dosa z ziemniakami a do tego sos orzechowo-czekoladowy, pierożki tybetańskie, zupy, lassi bananowe i słone, herbata indyjska, pilaw i jeszcze parę innych dań. Jadłam dosę, bo tej jeszcze nie odważyłam się zrobić sama w domu- pycha. Sałatki też świetne, chociaż jak na moje kubki smakowe mało wyraziste. Lassi słone z kuminem przyprażonym i zmielonym, troszkę zbyt wodniste, ale trudno o dobry jogurt, który gęsty będzie z powodu tłustości mleka a nie polepszaczy, mąki kukurydzianej czy innych dziwnych dodatków. Wolę, więc wodnisty, ale nieutuczony. Zapomniałam o ciastach, też można zjeść coś słodkiego i przy okazji zdrowego. Polecam, sama zachęcona smakiem dosy spróbuję ją zrobić w domu. I koniecznie też z ziemniakami, tylko oczywiście zrobię je na ostro.

2 komentarze:

  1. Kasiu, lepiej schrzanić kilka dni, niż całe życie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ech, Kasiu, to pewnie jakaś taka aura w Krakowie nastała. Trzymaj się i napawaj przynajmniej widokami zieleni z okna. Ja mogę się co najwyżej ponapawać widokiem śmietnika i dzwonków na recykling, pod które co i rusz ktoś podrzuca wory, z których wypadają śmieci :(
    Zachęciłas mnie tym Momo, muszę się wybrać- napiszę sobie na swojej liście miejsc do odwiedzenia i filmów do oglądnięcia- robi się coraz dłuższa i jakoś nic z niej nie ubywa.

    OdpowiedzUsuń