Łączna liczba wyświetleń

środa, 31 grudnia 2014

Przełom 2014/2105

Życzę Wam Wszystkim aby Nowy Rok okazał się twórczy, ciekawy, dobry i pełen wiary we własne możliwości.
A dzisiejszy wieczór niech każdy spędzi jak lubi, a nie jak wypada. Tym co chcą przetańczyć cała noc niech  towarzyszy dobra muzyka i kondycja, Tym, którzy wolą posiedzieć z książką niech towarzyszy dobre światło i ciepło, niech nie zabraknie Wam niczego do szczęścia i zadowolenia.
Nie dokończyłam niestety zaczętych w 2014 roku książek i już tego nie zdążę zrobić. Udało mi się skończyć jedynie jedną z 3 rozpoczętych, Yasmin Alibhai - Brown „Kuchnia osadników. O miłości, wędrówkach i jedzeniu” wydawnictwa Czarne. To ostatnio jedno z moich ulubionych wydawnictw.
A książka uświadomiła mi jak wiele jeszcze nie wiem, jak wiele jest do poznania, zobaczenia, ugotowania, przemyślenia.
To wspaniała opowieść o losach indyjskiej diaspory w Afryce, pełna wspomnień autorki, która opisuje swoje życie w Ugandzie, a potem w Wielkiej Brytanii. Dzieje jej i jej bliskich to historia pełna zawirowań, trudnych momentów, terroru, niepewności, pogardy, szukania korzeni. A wszystko poprzetykane przepisami kulinarnymi. Część z nich nadaje się do wypróbowania, do wielu nie znajdziemy niestety u nas składników. Te zachęcają do podróży.
Dla mnie to głównie skomplikowana opowieść o zmierzchu brytyjskiego kolonializmu, o emigracji i problemach ze znalezieniem własnego miejsca w tym jakże okrutnym świecie.
Nie jest to lektura lekka, łatwa i przyjemna, jak sądziłam kupując ją. Ale nie żałuję. I mogę polecić.
Tiziano Terzani „Powiedział mi wróżbita” ta lektura towarzyszy mi najdłużej. I wcale nie jest tak, że ja ją chcę skończyć. Czytam, wracam, uczę się pewnych fragmentów na pamięć, przepisuję, rozmyślam, znów wracam. Terzani to mój ulubiony autor, ulubiony dziennikarz, a raczej wędrowiec, pielgrzym, człowiek o wielkim umyśle i wspaniałym sercu. Mój Guru.
No i utknęłam na 462 stronie „Cesarza wszech chorób”. Tego też nie da się przeczytać szybko, mimo, że książka jest wciągająca.
Lucjan ukończył w tym roku samodzielnie oprócz lektur szkolnych trójpak Nesbo dla dzieci i czyta jego czwartą książkę obecnie. A ja skończyłam czytać mu serię o olimpijskich herosach, a obecnie czytamy 5 część przygód Jacka Fletchera, młodego samuraja.
Przed nami 2015 i pełna półka książek czekających na wspólne i samodzielne czytanie. Mam nadzieję, że do targów książki uda się nam pozbyć zapasów i wygłodniali wyruszymy na łowy.
Zamierzam też podjąć wyzwanie w tym roku i przeczytać w wakacje coś w hindi. Może dokończę książkę, której jeden rozdział tłumaczyłam w te wakacje.
Sobie życzę aby więcej rzeczy udało mi się zrobić, a mniej pozostawało w sferze marzeń czy planów. Depresjo idź precz, uleć wraz z szampańskimi bąbelkami.
W tę noc przełomową będzie mi tylko żal, że jeszcze nie ma na DVD nowego filmu z SRK. Ale też pociesza mnie myśl, że 2015 przyniesie mi płytę w darze.
A nowy rok niesie też nadzieję na nowe tytuły, nowe doznania.
I tego się będę trzymała.
Ps. Postanawiam wreszcie zacząć oglądać filmy bengalskie. Wstyd mi, że nie zrobiłam tego przez cały 2014 rok. 



sobota, 27 grudnia 2014

Bez sensu

Życzeń Świątecznych nie złożyłam, zaniedbałam bloga, zaniedbałam ogród, ogólnie tego czego nie zrobiłam, co zaniedbałam mogłabym mnożyć w nieskończoność. Między innymi dlatego mnie tu nie ma, bo ile można narzekać na…samego siebie. Wystarczy, że każdego wieczoru robiąc podsumowanie dnia, stwierdzam, że nic nie było dobrze, a postanowienie, że jutro będzie lepiej odpływa w siną dal jak tylko budzi się dzisiaj.
Od końca stycznia mamy w domu mamę R. która złamała bark. I plany, rozkład dnia musiał ulec zmianie. Pewno dla dobrze zorganizowanej gospodyni domowej nie był by to żaden problem i nadal piekłaby ciasta, robiła przyjęcia dla 60 osób, dostarczała piątkę dzieci na zajęcia pozalekcyjne w międzyczasie pracując na etacie, chodząc na fitness, do kosmetyczki, fryzjerki, remontując dom, kosząc regularnie trawę, odwiedzając przyjaciół, utrzymując żywe kontakty z dalszymi i bliższymi członkami rodziny, czytając po 7 powieści na tydzień, w tym 5 z nich w  różnych językach.
No a ja nie ogarnęłam. Niczego nie ogarnęłam. Zwłaszcza siebie nie ogarnęłam. Otoczyłam się murem smutku, depresji i bałaganu. W życiu, w domu, w ogrodzie, w głowie. Próbowałam czytać, uczyć się, sprzątać, ale w fazie prób pozostałam.
Moja rodzina podsumowała, że były fajne święta. Skupiłam się tak mocno, że je gdzieś przegapiłam.
Nie wiem czy jest sens, abym to miejsce utrzymywała. Obiecywałam sobie i Wam, że nastąpi poprawa. Poprawy brak. Notoryczny recydywista ze mnie. Skrucha jest, ale nie zmienia to faktu, że nie umiem się podnieść.
Potrzebuję. Tak ciągle sądzę, że czegoś potrzebuję. Przestrzeni, wyjazdu, kasy, odpoczynku, czasu. Potem robię sobie wyrzuty, że nic mi przecież nie potrzeba, że z tym co mam można góry przenosić, tylko trzeba nie być leniem. A ja jestem.
Mam zrywy. Krótkie, intensywne, ale nic nie wnoszące. W starym roku jeszcze postanowiłam skończyć czytać 3 książki zaczęte już nawet nie pamiętam kiedy. Owszem, czytam każdego dnia Młodemu. I tu lista jest długa. Teraz zresztą to i on czyta mnie. O sobie jednak zupełnie zapomniałam.

I nie usprawiedliwia mnie nic. 

niedziela, 16 listopada 2014

Brak internetu

Od miesiąca ciągle nie mam internetu, to znaczy czasem mam a zazwyczaj nie mam. Szczerze mówiąc przy ilości obowiązków zaczyna mnie to denerwować i bywają dni, kiedy nie odpalam komputera, żeby nie pogłebiać depresji jesiennej.
A oto pierwsze efekty nie posiadania netu:


sobota, 18 października 2014

9 lat

9 lat, już dawno nie płakałam na cmentarzu. Sądziłam, że już nie umiem.
Tęsknię. Skuliłam się w ciszy.

niedziela, 5 października 2014

październik

Dużo się dzieje. Dużo się dzieje w mojej głowie. Dużo w niej sprzeciwów, złości, rozczarowań. Buntuję się, rezygnuję, macham ręką, robię swoje. Mam wrażenie, że przykładam się do złego. Daję pozwolenie. Unikam konfrontacji. Nie zamierzam być Don Kichotem. Nie umiem. Nie chcę.
Na każdym kroku tak mam. Zdrowa żywność, autokary bez pasów, obowiązkowy różaniec, obowiązkowa wycieczka…..
Mam ochotę uciec, zaszyć się gdzieś w Tybecie, poznać własną tożsamość.
Nie muszę mieć, nie muszę chcieć, nie muszę…muszę. Nie wiem.
Październik. Trudny miesiąc. Miesza się radość ze zbliżającej się 15 rocznicy ślubu i smutek z powodu 9 rocznicy śmierci Misi. Obie daty dzieli zaledwie parę dni.
Diwali, masa zajęć dodatkowych, targi książki. Październik nie pozwala mi się skupić na sobie, na swoich uczuciach. Każe mi po kolei wypełniać zadania.
Na rozdrożu. Między pamięcią o ludziach, którzy nam pomagali, pomagają, o ludziach, którzy o nas pamiętają. I w zderzeniu z ludźmi, którzy z racji urzędu powinni nas wspierać, a obijamy się o nich, traktują nas jak powietrze, wydali wyrok, ocenili.
Ukrywam się pod stosem gramatyki hindi, zapadam się w ciepłej kołdrze i koję myśli z Tiziano Terzanim. Odrabiam lekcje. Pokazuję świat, odgarniając grubą warstwę fałszu i reklamowego brokatu. Próbuję być, a nie mieć. Upadam.
Stoję zaskoczona przed bezwzględną logiką własnego prawie ośmiolatka.
Czerpię radość oglądając moich ukochanych hero. Aby stanąć przed kolejnym dniem.


środa, 3 września 2014

początek roku i cukinia na szybko.

Jak to zwykle bywa z początkiem września nie ogarniam. Szkoła do 12: 15,albo lepiej do 11: 25, Młody robiący awantury nad zadaniem, odganianie go od komputera, gonienie do łóżka wieczorem, milion spraw na raz, przypominanie sobie przez babcię, że wczoraj się skończyło coś, co jest niezbędnie potrzebne.
 I tym razem zaskoczyła mnie pogoda. Było ciepło, upalnie, krótkie spodnie, podkoszulki a tu nagle trzeba prać na akord, bo mało ciuchów jesiennych.
No i jak zwykle dopada mnie bunt, szkoła jest …
Na jutro mamo potrzebuję!
 Pani powiedziała, że mamy 3 lekcje!
 Ale w planie jest 5, to w końcu jak to jest? No mają, 3 ale z panią, potem angielski i religia. Doszłam do tego czytając plan. Ale Młody drąży. Może 3 razem z angielskim i religią? Może to, a może tamto. I ja mam na końcu języka, co sądzę o jego pani…..
W pośpiechu szykuję drugie danie. Obieram mega wielką cukinię, kroję ją w kostkę, powiedzmy większą niż powinnam i bardzo nierówną.
 Leję oliwę na woka, wrzucam cukinię, prosto ze słoika sypię suszone pomidory ze szczypiorkiem i sól. Telefon.
 Odbieram.
Nie, odprowadzę Małą do domu, bo tornister dzisiaj ciężki. Już się ubieramy.
Zdążę przypalić cukinię. Nie, nie przypali się jak dodam ocet balsamiczny.
Szlak, zapomniałam, że on się leje a nie cieknie. Przykrywam patelnię pokrywką i wychodzę.
Wracam. Kwaśna. Dodaję dwie łyżeczki ksylitolu i sól. Mieszam. Za słodka. Rozpaczliwie patrzę na półkę z przyprawami.
Hyderabadi biryani masala, asafetyda. Tak to jest jakiś pomysł. Sypię. Już z wyczuciem, masali tak z dwie łyżeczki, asafetydy łyżeczkę. Duszę, tyle ile gotują się ziemniaki.

Wyszła cukinia wykwintna. Pyszna. Opuszcza mnie ciśnienie, że szybko, że coś trzeba. Tylko ból głowy, ten jesienny, migrenowy nie pójdzie sobie sam. A już liczyłam na idealny wieczór.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

śniadanie-sycące, zdrowe i pyszne

Pudding z nasionami chia obok koktajlu stał się moim ulubionym śniadaniem. Nie jadam go często, bo nasionka drogie, mają też dobroczynne działanie, a tak już bywa z tymi dobroczynnymi produktami, że w zbyt dużej ilości mogą zadziałać odwrotnie od spodziewanego efektu. Radzę tez uważać z nimi, jeśli bierze się leki na nadciśnienie, cukrzycę czy leki przeciw zakrzepowe.
I nie należy przekraczać dawki łyżka nasion na osobnika.
Przepis na pyszne śniadanko znalazłam na blogu u Marty. Początkowo trochę się bałam, bo przypominał mi z wyglądu desery z tapioki, a bardzo ich nie lubię. Jednak okazał się mega pyszny.
Polecam nie tylko ten przepis, zawsze coś zdrowego u Marty się znajdzie.
Z książki pana Williama Davisa „Kuchnia bez pszenicy” zrobiłyśmy z moją mamą focaccię, ale był to chyba jednorazowy wypiek, musi minąć sporo czasu, do kolejnej próby i modyfikacji tego cuda, bo nie bardzo nam przypadł do gustu.
Obecnie poszukuję przepisów na dynię, ale takich dla osób, które za dynią nie przepadają. Czyli usiłuję przekonać moich chłopaków, żeby zjedli dynię, mimo, że omijają te cudeńka szerokim łukiem. A ja na sobotnich targach pietruszkowych obok dyni przejść obojętnie nie mogę i zawsze ją kupuję. I za każdym razem inną (powinno być inne, bo na jednej dyni nigdy się nie kończy).
Jeśli macie jakieś pomysły chętnie skorzystam.
Na koniec trochę zdjęć z ogrodu i pietruszkowego targu.






piątek, 22 sierpnia 2014

Co tam u nas czytelniczo i nie tylko

Skończyliśmy przed wakacjami czytać „Tajemniczy ogród” w nowym tłumaczeniu Pawła Boręsewicza. Było to akurat chwilkę po przeczytaniu przeze mnie artykułu o starzejących się lekturach. Jednak okazało się, że Lucjanowi nie przeszkadzały opisy i w sumie brak akcji w tej książce. Zrozumiał treść, akceptował fabułę. Sądzę, że przyczyną sukcesu były wielogodzinne spotkania z lekturą, które są stałą tradycją w naszym domu. Mogę nie mieć czasu na ogród, na sprzątanie, ale czas na książkę znajdzie się zawsze.
Obecnie zaczęliśmy serię książek Chrisa Bradforda o Młodym samuraju. Opowieść przenosi nas do 1611 roku w Japonii. Jack Fletcher, młody majtek z Anglii jest świadkiem wymordowania całej załogi swojego okrętu przez wojowników ninja. Sam cudem ocalał i opieką otoczył go legendarny mistrz miecza Masamoto.
Jest to w wielu momentach dość naciągana opowieść, ale wciągająca i pełna przygód. Lu się ogromnie podoba. Ja liczyłam na koniec zauroczenia Japonią, ale chyba się przeliczyłam. Miłość do kraju kwitnącej wiśni rośnie u Młodego wprost proporcjonalnie do mojej miłości do Indii. Cóż, z gustem się nie dyskutuje.
Młodzian też zaczął codzienną samodzielną lekturę, „Doktor Proctor” jest dukany każdego wieczoru po 2,3 strony. Nie bardzo wiem, o czym jest, bo są momenty, kiedy moje myśli błądzą w kierunku postpozycji i zawiłości w gramatyce hindi.
Nadal trwam na diecie bez glutenu, ale też staram się nie zastępować pszenicy tym, co na półkach dla chorych na celiakię. Jak najmniej przetworzonej żywności. Jak najwięcej warzyw, owoców, mięsa, ryb, orzechów. Nie sprawdzam wagi, wiem tylko, że mój mózg jest wolny od zamulenia. I to daje mi kopa, aby dietę utrzymać.
I tak to jest jak wpis się robi, a potem trafia w czeluści dokumentów komputerowych.
Minęły prawie wakacje. Młodzian skończył czytać swoje pierwsze, zupełnie samodzielne 200 stron powieści. I zaczął kolejną książkę o doktorze Proktorze. Ja natomiast kontynuuję wieczorne spotkania z Młodym Samurajem, czytając już 3 tom powieści.
Nadal pozostajemy bezglutenowi, co służy i Lucjanowi i mnie. Od miesiąca nie zażywamy leków na alergię. I mamy się całkiem dobrze.


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Ukryty gluten

Dla swojej pamięci i tych którzy chcą żyć bez glutenu.
Modyfikowane skrobie oznaczone są symbolami E1300-E1399

E1103 Inwertaza (stabilizator)
E1105 Lizozym (konserwant)
E1200 Polidekstroza (stabilizator) (zagęstnik) (substancja utrzymująca wilgotność) [Carrier]
E1201 Poliwinylopirolidon (stabilizator)
E1202 Poliwinylopolipirolidon [Carrier] (stabilizator)

Na te symbole trzeba szczególnie uważać

E1400 Dekstryna (stabilizator) (zagęstnik)
E1401 Skrobia modyfikowana (stabilizator) (zagęstnik)
E1402 Skrobia modyfikowana zasadami (stabilizator) (zagęstnik)
E1403 Skrobia bielona (stabilizator) (zagęstnik) E1404 Skrobia utleniona (emulgator) (zagęstnik)
Związki fosforanu mogą w dużych dawkach, zaburzyć wchłanianie wapnia, magnezu i żelaza.
E1410 Fosforan monoskrobiowy (stabilizator) (zagęstnik)
E1412 Fosforan diskrobiowy (stabilizator) (zagęstnik)
E1413 Fosforowany fosforan diskrobiowy (stabilizator) (zagęstnik)
E1414 Acetylowany fosforan diskrobiowy ([emulgator]) (zagęstnik)
E1420 Acetylowana skrobia, monooctan skrobi (stabilizator) (zagęstnik)
E1421 Acetylowana skrobia, monooctan skrobi (stabilizator) (zagęstnik)
E1422 Acetylowany adypinian diskrobiowy (stabilizator) (zagęstnik)
E1423 Acetylowany glicerol diskrobiowy (zagęstnik)
E1430 Glicerol dwuskrobiowy (stabilizator) (zagęstnik)
E1440 Hydroksypropyloskrobia ([emulgator]) (zagęstnik)
E1441 Hydroksypropylo glicerol dwuskrobiowy (stabilizator) (zagęstnik)
E1442 Fosforan hydroksypropylodwuskrobiowy (stabilizator) (zagęstnik)
E1450 Bursztynian sodowo oktenylo skrobiowy ([emulgator]) (stabilizator) (zagęstnik)
E1451 Acetylowana skrobia utleniona ([emulgator]) (zagęstnik)
E1505 Cytrynian trietylowy (stabilizator piany)
E1510 Etanol
E1518 Trójoctan glicerolu trójacetyna (substancja utrzymująca wilgotność)
E1520 Glikol 1,2-propylenowy (substancja utrzymująca wilgotność)

niedziela, 3 sierpnia 2014

Koktail lub jak kto woli budyń jaglany.

Na prośbę Gosi przepis .
Przepis na poranny koktajl
Wieczorem gotuję kaszę jaglaną, na 3 osoby gotuję szklankę kaszy i mam ją na dwa dni.
Kaszę suchą wsypuję do garnka i stawiam na gaz, mieszam i prażę aż zacznie ładnie pachnieć, wtedy ściągam z gazu, wlewam wrzątek, wylewam kaszę wraz z wrzątkiem na sito, przerzucam do garnka i zalewam dwiema szklankami wody zimnej, dodaję odrobinę soli i pół łyżeczki kurkumy. Gotuję na wolnym ogniu, prawie do wyparowania wody, zostawiam, żeby wystygła i chowam do lodówki.
Rano wrzucam do termomixa mniej więcej połowę kaszy (można zrobić rachunek pół szklanki na głowę), dodaję łyżkę oleju lnianego, owoce, jakie akurat mam- sobota; 4 morele, 1 nektarynka, 1 kiwi, niedziela: brzoskwinia, pół szklanki jagód amerykańskich, daję mleko kokosowe (tu na czuja- więcej jak chcemy koktajl, mniej jak chcemy konsystencję budyniu), łyżka pasty tahini i miksuję. W termomixie nie więcej niż 30 sekund, blenderem łatwiej, bo widać, co jak się zmiksowało.
Z tym, że blenderem mam niektóre ziarenka kaszy niezmiksowane (może z mojego lenistwa to wynikać), termomixem natomiast jednego dnia dałam miksowanie na 9 na 1 minutę i nie było ku mojej rozpaczy pestek z kiwi, bo się dały zmiksować.
Koktail u mnie w konsystencji budyniu podaję w pucharkach do lodów.
Moja mama pakuje czasem więcej owoców z tego, co zauważyłam.
Mleko kokosowe jest u nas na rynku różne, trzeba uważać, bo w wielu są dodatki, typu zagęszczacze. Firma Aroy-D ma czyste kokosowe mleko. Ja najbardziej je lubię.
To z Lidla używałam do mięsa, ale muszę sprawdzić, co w nim mieszka, bo jeśli gluten to mówimy mu żegnaj.
Gęsta kasza o konsystencji budyniu świetnie zaspokaja głód spokojnie na 4 godziny.
A moja mama daje do koktajlu syrop z agawy, albo klonowy, ale to ze względu na Młodego. Ja nie daję i żyjemy i jest ok., ale jak Młody wróci to może trzeba będzie mu go dodawać. Lepiej wtedy wybrać mniejsze zło, czyli klonowy.
A olej lniany należy kupić w aptece (on musi być cały czas w lodówce). Tu sprawdza się sieć aptek Niezapominajka, bo mają rozsądne ceny.
Owoce mogą być różne, jakie tam mamy. Możemy zrobić wersję wytrawną z czosnkiem, zieloną pietruszką lub kolendrą i avocado, sokiem z cytryny. Co nam serce dyktuje.
Kasza odśluzowuje, olej daje nam to wszystko, co w reklamowanych pastylkach omega3.
Mamy bombę witaminową na miły poranek.
Negatywy niejedzenia glutenu:
Budzę się o 4: 45 każdego ranka. Oczywiście, jeśli położę się o 22-23. Nic to, wstaję i uczę się hindi.

W dzień nie jestem śpiąca. Mam mega dużo energii. To oczywiście pozytyw. Z tym, że Młody ma też więcej energii. Ale z tym chwilowo męczą się dziadkowie,a że też piją koktail to dadzą radę.

czwartek, 31 lipca 2014

Będą zmiany- tytułem wstępu.

Szczerze mówiąc nie chcę pisać o tym, co było. Marazm, który mnie dotknął był beznadziejnym stanem.
Teraz w wakacyjnym zrywie próbuję coś zmienić. Począwszy od swoich przyzwyczajeń żywieniowych po myślenie na temat rzeczywistości otaczającej.
Czy mi się uda, czy nie tego nie wiem, ale postaram się zdawać relację z moich wzlotów i upadków.
Od dwóch tygodni nie jem pszenicy. Na razie trudno nazwać moją dietę idealnie zbilansowaną i obfitującą w mega odkrywcze rzeczy, ale mój nastrój, energia a głównie stan zdrowia uległy znacznej poprawie. Nie mam alergii, nie biorę leków. Młody też ma odstawione wszystkie leki.
Każdy poranek zaczynamy od koktajlu złożonego z kaszy jaglanej, owoców, mleka kokosowego, pasty sezamowej i oleju lnianego. Taki koktajl zupełnie spokojnie wystarczy mi do godziny 12. Nie mam potrzeby dojadania, a przede wszystkim nie jemy słodyczy. I umiemy z nich rezygnować bez większego bólu. Pierwszy kontakt z koktajlem był dla Lucjana nie lada wyzwaniem, szczerze mówiąc spodziewałam się, że opluje stół. Kolejne wymagały ode mnie i dziadków inicjatywy, współzawodnictwa, konkursów, opowieści i wszelkich innych trików, które dorośli stosują, aby przekonać do czegoś dziecko. Udało się.
Obecnie czytam, sprawdzam ceny i próbuję przygotować się do nowego roku szkolnego. Tak, aby nie tylko przetrwać bez pszenicy, ale jeszcze jeść ciesząc się jedzeniem.
Staram się też ograniczyć nam wszelkie inne węglowodany, do śladowych ilości. Zamienić je na warzywa, zdrowe mięso, tofu, nabiał, jajka, orzechy.
Zastosowałam też odwyk zakupowy. Nie, nie, nie. Na każdym stoisku wabiącym turystów z dziećmi, mówię nie. Moje nie jest oczywiście zbijane mega wyszukanymi argumentami, emocjonalnie wyśrubowanymi do granic możliwości. „Zawsze marzyłem’, „moje pragnienie jest szaleńczo ogromne”, „zapach gofra budzi moje ślinianki a mój mózg o niczym innym nie myśli”. Cóż, nic z tego. Nie, nie i nie. Zbieramy na xbox-a 360.
To tak na dzień dzisiejszy w telegraficznym skrócie.
A już za parę dni pojawią się recenzje tego, co czytamy, bo już nie można moich recenzji przeczytać na portalu. Współpraca się urwała.




środa, 16 lipca 2014

wakacje

Długo mnie tu nie było. Wiele się działo, ale głównie w mojej głowie. Nie był to czas na pisanie. 
Świadectwo, które obudziło stare podejrzenia wobec Lu. Moje doły i dolinki. Powątpiewanie w samą siebie. 
W każdym razie od dzisiejszego wieczoru będziemy daleko od zasięgu sieci komórkowej, mam nadzieję, że uzupełnię wpisy, bo jeśli nie to istnienie tego bloga będzie mijało się z celem.

piątek, 30 maja 2014

Wywołana do odpowiedzi

Dorotko czuję się wywołana do odpowiedzi.
Kryzys przechodzę jak chyba każdej wiosny, intelektualny, emocjonalny. Brakuje mi weny zupełnie. A jak ją mam, to słowa, które leją się strumieniami nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Ostatnio poziom mojej agresji dotknął punktu krytycznego. Oczywiście poszło o szkołę. Początkowo była we mnie chęć walki, chęć zniszczenia, chęć przeniesienia, potem przyszedł pusty śmiech, przypomniałam sobie słowa Stachury: „wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija” i już mi znacznie lepiej.
Jednak musiałam się sprężyć i wprowadzić domową edukację, żeby nie tkwić w poczuciu winy, że mój syn nie rozwija się, nie wykorzystuje potencjału.
Od dzisiaj nie będę spędzała każdego przedpołudnia na rehabilitacji z teściową, będzie, więc łatwiej. Oczywiście jak to zwykle bywa, pierwszy wolny dzień uczczę z chorym Lu i jednak wizytą u lekarza.
Uczę się, uczę się i uczę się. A im więcej się uczę tym częściej mam poczucie, że mniej wiem. Niby poukładałam sobie w głowie niektóre czasy, strony bierne, ale nie jestem zadowolona z efektów. Kolejny raz popadłam w stan odrętwienia i przekonania, że ja jestem jakaś głupia.
Ale mimo tego nie poddam się. Został mi jeszcze rok nauki, muszę go wykorzystać maksymalnie. Muszę spełnić swoje marzenie. I właściwie każdą chwilę wykorzystuję na słówka, słuchanie, pisanie, czytanie, wkuwanie.
Zapuszczony blog, zapuszczony ogród (opanowany przez ślimaki, sarny, ptaki), zapuszczony dom (opanowany przez lego, które niedługo znajdę w lodówce chyba też). Wszystko odkładam na zbliżające się wakacje.
Plany wyjazdu upadły jak babcia Lu złamała bark. Nie ma opcji: wakacje. Postawiłam, więc na opcje: uporządkować życie. Tony papierów, niepotrzebnych ubrań, które ze mnie wyrosły, książek, które nie chcą się ze mną zaprzyjaźnić, zabawek, które już nie są zainteresowane moim synem.
Skasowałam sobie program biblioteczny, byłam w trakcie odzyskiwania, zalałam laptopa winem. Teraz czekam na wyrok. Uda się odzyskać to, co tam miałam czy nie? Przywykłam do starej klawiatury, lubiłam ją, a teraz gubię palce, nie mogę nic odnaleźć.
Wchodzę do kuchni i wychodzę z poczuciem klęski. Owszem przygotowałam mega obiad na 93 urodziny teściowej dla jej koleżanek, obiad i ciacho. Zrobiłam przyjęcie dla kolegów męża, ale nie zmienia to faktu, że nie czuję się w kuchni jak ryba w wodzie.
No i mogłabym tak jeszcze snuć te swoje poczucia klęski do jutra rana. Źle skoszona trawa, plamy na oknie. Wszystko nie jest doskonałe. Wszystko mnie wkurza, smuci, zniechęca.
Pod stołem pokrywa się kurzem „Biografia raka”, mimo, że fenomenalnie mi się tę książkę czytało, nie skończyłam.
Mam ochotę na jakieś mega babskie spotkanie. Mam ochotę na podróż do dalekich krajów. Mam poczucie, że się duszę.


niedziela, 30 marca 2014

Dlaczego nic nie piszę















Byliśmy wszyscy mega chorzy, jak nigdy wszyscy. I miałam w domu w  związku z tym nauczanie, oraz przygotowania do kiermaszu szkolnego.

niedziela, 2 marca 2014

Gotowanie w Ganeshu

W zeszłym tygodniu wybrałam się na warsztaty kulinarne do indyjskiej restauracji Ganesh w Krakowie. 
Nie jestem blogerem kulinarnym, o gotowaniu mam pojęcie marne (tu protest mojej rodziny, oni uważają, że gotuję dobrze). No cóż w tej kwestii mamy odmienne zdania.
Uwielbiam kuchnię indyjska i bardzo chciałam zobaczyć proces robienia samosy, naanów. Poodkrywać kulinarne tajemnice, posłuchać języka, który kocham na żywo. No i spędzić trochę czasu w miejscu, które bardzo lubię za klimat, wystrój i nastrój.
Właściciel Ganesha jest przemiłym, sympatycznym i bardzo dowcipnym człowiekiem. Opowiedział o sobie, swoich zmaganiach w tworzeniu restauracji. A my tym czasem dzielnie próbowaliśmy lepić samosy, a potem naany. Każdy zjadł to, co sam przygotował.


Na sam koniec przybyła pani malująca piękne ozdoby na rękach, co wszystkie blogerki przyjęły z entuzjazmem.
 Okazało się, że dla wszystkich zetknięcie z odległą kulturą kulinarną było fascynujące.
Każdy z blogerów otrzymał również upominek, małe paczuszki z przyprawami, w sam raz na pierwsze próby domowe z indyjską kuchnią.
Polecam Ganesha, bo mają świetne jedzenie. Różnorodne. Ciekawe i pyszne. Najlepiej pójść tam dużą grupą, bo można wtedy wiele spróbować.
My zazwyczaj chodzimy z Ullą, zaledwie parę dni wcześniej byłyśmy tam na obiedzie, żeby na głodno nie oglądać „Smaku curry”. Ulla zamówiła naany czosnkowe i przystawkę z kurczaków- skrzydełka w mące grochowej (chicken lolly pop), ja baraninę w sosie śmietanowo orzechowym (mutton gosht) i również naany. Zupełnie nieświadome, że pękniemy jak dołożymy deser oczywiście musiałyśmy zamówić lody kulfi Ulla a ja gulab jamuny. No i w efekcie byłyśmy absolutnie, nieprzyzwoicie nażarte. Totalnie nie ciekła mi ślinka na widok cudowności jedzeniowych na ekranie.  Gdyby było nas więcej stanowczo byłoby lepiej.
A „Smak curry” okazał się świetnym filmem, chociaż bardziej zbliżonym do kinematografii europejskiej. Gotuje się tam dużo i możemy zobaczyć dużo jedzenia, ale nie jest to festiwal smaków jak w kinie południowym. To właściwie film o samotności. Liryczna opowieść. Doskonały popis aktorskich możliwości. Szkoda, że tak mało osób ma możliwość go obejrzeć.

W czasie gotowania pojawił się wśród blogerów problem ajwanu. Podpis pod nim głosił, że jest to polski lubczyk, co paru osobom nie bardzo się zgadzało. Próbowałam dojść do tego i faktycznie znalazłam informację, że często te przyprawy są mylone. Czym jest ajwan- odsyłam do bardziej fachowej osoby
http://www.ajurwedawkuchni.pl/ajwan/


sobota, 22 lutego 2014

A tu już luty

Można powiedzieć, że wiele się u nas dzieje. Chociaż sama mam wrażenie, że stagnacja i codzienność mnie zabije.
Od ostatniego tygodnia stycznia zaczęliśmy rehabilitację pulmonologiczną w Wieliczce. Zjeżdżaliśmy na 6 godzin do komory solnej i tam mieliśmy zajęć w nadmiarze. Co nie oznacza, że zabrakło nam czasu na czytanie. Może jedynie nieco zwolniliśmy. Było nam cudownie, ale trochę rozregulowaliśmy zegary biologiczne. Młodzian posypiał w drodze powrotnej i w pełni zregenerowany hasał do 24 albo nawet dłużej. Ja niestety nie miałam możliwości spać prowadząc samochód, więc nieco mniej czuję się wypoczęta.
Wracamy do rzeczywistości. Próbuję ogarnąć nieogarnięte, ale co czegoś się dotknę to widzę nowe do posprzątania, wyprasowania, umycia, wygładzenia itp., itd.
Skończyliśmy z Lucjanem czytać druga część Olimpijskich Herosów, czyli „Syn Neptuna”. Ja przeczytałam kryminał Roberta Galbraitha (pseudonim J.K. Rowling) „ Wołanie kukułki”. Podobnie jak przed laty polubiłam Harrego Pottera tym razem detektyw Strike również stał się moim literackim ulubieńcem. Powieść czyta się rewelacyjnie. Już dawno nie czytałam kryminału, jakoś zawsze szkoda mi czasu, ale tym razem uczyniłam wyjątek właśnie dla Rowling. I nie żałuję. Lektura w sam raz na ferie.
Wracam jednak do mojej potężnej cegły, czyli „Biografii raka’, fascynującej lektury.
Zagłębiłam się też w tematykę kulinarną i oglądam programy o gotowaniu w hindi.

Zaczynam się też poważnie zastanawiać czy nie powinnam wybrać się z Młodym do poradni, żeby sprawdzić czy aby nie przekazałam mu w genach dysleksji. Nadal, co jakiś czas pisze liczby w lustrzanym odbiciu, myli przy czytaniu b z d, p z b itp. No i pisze okropnie. Nawet przepisując tekst z książki robi błędy. Wydziwiam? Przesadzam? Czy zaniedbałam?
Miliony dziwnych zajęć spowodowało, że zupełnie zapomniałam o planowanej notce urodzinowej o 43 książkach ważnych w moim życiu. No cóż, zabrałam się za to powoli i może pojawi się taki post na moje 44 urodziny.
A już bardzo niedługo wpis o krakowskim Ganeshu. Ale to jeszcze niespodzianka.

niedziela, 12 stycznia 2014

marzenia o lecie

Wakacje mi się marzą. Taki sobie ze mnie średni podróżnik. Gdzieś tam byłam, ale tak ogólnie to trudno nazwać mnie globtroterem. A jednak jak wracam z hindi do domu w pogodne dni to widzę na horyzoncie góry i one mnie jakoś tak nastrajają, że…trzeba się poszwendać.
No tylko jak się gdzieś wybrać jak masz kredyt na karku????
Chwilowo, więc palcem po mapie podróżuję i zagłębiam się również w kulinarną wyprawę, bo mam tak, że stres muszę nakarmić.
Planuję, więc zrobić kimchi w najbliższym czasie. Za mną udane próby zrobienia paranthy z jajkami. 

 Właściwie to nie mam zielonego pojęcia czy udane, bo nigdy w życiu nie jadłam prawdziwej paranthy to i nie wiem jak powinna smakować. Mam niejasne przeczucie, że w tej pierwszej były jeszcze surowe jajka, ale była rewelacyjna w smaku. Drugą zanadto przesuszyłam i już mi tak bardzo nie smakowała.
A wracając do wakacji. Marzy mi się wyprawa do Grecji albo na Cypr. A może samochodem do Chorwacji? Mój R. coś tam cichutko wzdycha, że może Bułgaria. Oczywiście w przypływie gotówki natychmiast rezerwuję Dominikanę, Goa, albo Maroko.
Czytam portale, czytam oferty i im dalej się zagłębiam w czeluści internetu tym mniej wiem. Z jednej strony czytam, że można tanio na wakacje, z drugiej wychodzi mi, że nijak się nie da wyjechać na 14 dni bez gotówki w granicach 10 tysięcy złotych z górką najlepiej. Kuszą oferty, ale wiem, że za chwilkę zacznie się sezon na zbankrutowane biura podróży.
Ohm, a gdyby tak …wsiąść do pociągu…..no byle jak się nie da skoro się posiada dziecko. Dziecko kojarzy wakacje z dziadkami jedynie. Chciałabym, że poznał świat. Zresztą już pojawiały się w jego tekstach takie zdania jak: „Mateusz ma szczęśliwe dzieciństwo, bo był w Chorwacji”, „X to miała fajno, była w Bułgarii”, „Ja też chciałbym polecieć do Turcji”, „Dlaczego mnie nigdy nie zabraliście za granicę?”.
W każdym razie ja chwilowo udałam się w wielką kulinarną podróż. Za sprawą Richarda C. Morais’a i jego pierwszej powieści „Podróż na sto stóp”. Początkowo sądziłam, że to książka nie w moim klimacie. Kupiłam ją jedynie ze względu na głównego bohatera pochodzącego z Indii kucharza Hassana. Opowieść zaczyna się w Mumbaju, potem akcja przenosi się do Londynu, następnie do Lumiere i Paryża. A wszystko okraszone zapachem, smakiem, mieszaniem się przypraw, skwierczące, soczyste i pełne życia. W sam raz lektura na długie zimowe wieczory, trudno się od niej oderwać, a jeśli już to tylko można udać się śladem lodówki, zaczerpnąć coś z jej zapasów i powrócić do czytania. Książka nie zawiera przepisów, kusi, więc, żeby zacząć szperać, szukać, odkrywać smaki. I kusi podróżami w głąb w tych smaków. Polecam gorąco.
Oczywiście z Młodym kończymy właśnie czytać „Zagubionego herosa” początek nowego cyklu. Przed nami jeszcze 3 tomy, na ostatni 5 trzeba będzie trochę poczekać. Nie próżnujemy.