Właśnie skończyłam czytać „Idiotę za granicą” Karla
Pilkingtona (dodatkowo, jako autorzy na okładce widnieję Ricky Gervais i
Stephen Merchant). Szczerze nigdy bym tej książki nie kupiła, ale musiałam
wybrać jakąś w promocji za grosz. Na wyznaczonej półeczce leżały same babskie
powieści i kryminały. No i ta książka. To wzięłam i wcale nie żałuję.
Niby nie moje poczucie humoru i totalnie nie moje spojrzenie
na świat, ale dobrze się bawiłam czytając wynurzenia anglika dotyczące cudów
świata. Gość, który nie lubi podróżować w nieznane, najchętniej spędza wolny
czas w domu wyjeżdża, żeby pokazać widzom cuda świata.
Jego opowieść jest barwna i ciekawa, a dywagacje wywołują
uśmiech na twarzy. Wiecznie niezadowolony „angol” opowiada o wrażeniach z
toalet, lokalnych przysmakach, do których go zmuszano i zwyczajach, których
zupełnie nie rozumie.
Zdanie Karla o religiach: „Myślę, że większość ludzi
angażuje się w nią, żeby mieć co robić w niedzielę, ale odkąd sklepy są czynne,
nie jest już tak potrzebna”
O Morzu Martwym: ” „może, dlatego to morze nazywa się
martwe- wszyscy kuracjusze stoją nad grobem”
Takich kwiatków na każdej stronie znajdziecie kilka.
Nie moje małpy, nie mój cyrk, ale dobrze się to czyta. Facet
się nie nadyma na globtrotera, nie kłamie, pisze, co czuje i to mnie ujęło.
Z Lucjanem skończyliśmy czytać książkę Hanny Zdzitowieckiej „Wśród
niewidzialnych wrogów i przyjaciół”. Udało mi się kupić na allegro trzecie
wydanie tej książki z 1974 roku.
Książeczka opowiada o przygodach chorego Pawełka, który
zupełnie się zmniejszył i wraz z paciorkowcem wędruje po krainie
drobnoustrojów. Poznaje różne bakterie i inne równie małe żyjątka w wodzie, na
ziemi, pod ziemią, w powietrzu. Poznaje ich zwyczaje, sposoby rozmnażania,
znaczenie.
Książka wałkowana przez miesiąc, ogrom wiedzy w głowie
został, ja również się dokształciłam. Obrazki są czarno- białe, bez udziwnień, ot
drobnoustroje jak je naukowiec widzi pod mikroskopem.
I tu smutnej dygresji początek, która zapewne ten wpis
zdominuje, bo się mi żółć przelała.
Znacie dowcip o rozwoju polskiego szkolnictwa, gdzie mamy
kolejne lata i program z matematyki. O drzewie i drwalu, najpierw były pytania
ile drzewa ściął, a obecnie polecenie: pokoloruj drwala. To tak w
telegraficznym skrócie ta reforma. Żart? Niestety sądzę, że nie. I niestety nie
dotyczy to jedynie reformy szkolnictwa. Dotyczy to rzeczywistości, która nas
otacza. Mamy środki do przekazywania wiedzy, jakich nie mieli nasi przodkowie,
a stosujemy ją do destrukcji.
Kupiłam Lucjanowi reklamowany i osławiony „Dziennik
cwaniaczka” Jeffa Kinney’a. Trochę się zdziwiłam jak otworzyłam książkę, że tak
mało tekstu, taki duży druk, trochę jak dla dziecka zaczynającego przygodę z
książką, a nie dla gimnazjalisty. Czytamy. Zachwycona nie jestem, czasem bywa
zabawnie. Cóż, chyba wyrosłam.
Tylko, dlaczego bawi mnie nadal Sue Townsend i jej przygody
Adriana Mole? Normalny druk, sporo tekstu, zabawna, sympatyczna książka dla
takiej samej grupy wiekowej.
Cóż różnica pokolenia. I takie zmiany. Za 25 lat dla
gimnazjalistów będą powstawały obrazkowe komiksy, bez tekstu.
Od paru dni w mediach pojawia się informacja o 100-leciu
kina indyjskiego. Im większy przekaźnik i większa oglądalność tym szanse na to,
że usłyszycie tę wiadomość nieco okrojoną, otóż 100 lecie kina obchodzi
bollywood. A to oznacza, że jest starszy od pozostałych kinematografii
indyjskich? Nie to oznacza, że komuś się nie chce. Minimum wysiłku, każdy wie,
że bollywood to jakiś on, jakaś ona i jakiś konflikt rodzinny, każdy wie, że
tańce i śpiewy. Jako ciekawostkę można dodać, że nasze Zakopane robiło za
Kaszmir a na uliczkach Krakowa powstawała miłosna opowieść w stylu
szekspirowskim. I można jeszcze pokazać składankę fragmentów filmów ściągniętą chyba
nielegalnie z jakiegoś portalu, fatalnej jakości, o rozmazanych twarzach i
sylwetkach. Między to wciśnięto krytyka filmowego, który nie powiedział mi nic
ciekawego. Przykro. Lubię mieć autorytety. Organicznie odczuwam potrzebę
szanowania ludzi mądrzejszych ode mnie, z wiedzą, z doświadczeniem. I jestem
odzierana przez media z możliwości posiadania autorytetów.
Takie czasy, kultowe są książki o prywatnym życiu, pani
Figura pognała aż do Indii po biografię Gandhiego, dzięki której mogła go sobie
odbrązowić. Jak wybiorą papieża, króla czy prezydenta, to natychmiast okazuje
się, że ma drugie dno, grzeszki na sumieniu, albo nie wyrzucił papierka do
kosza w 52 roku.
Mnie też media faszerowały propagandą, wmawiając mi różne
bzdury. Jednak media też pozwoliły mi poznać dzieła literatury światowej,
wybitne dzieła w wybitych obsadach, opery, teleranek oferował mi ciekawe
programy o przyrodzie, świecie.
Chyba jednak się zestarzałam.
Nic już nie napiszę. Pójdę pooglądać jak w całym ogrodzie
wschodzą mi słoneczniki, które nie miały prawa wzejść według wiedzy z mediów
posadzone w tak okropny sposób jak mój syn to uczynił. Wzeszły i mają się
dobrze.
Poczytam książki, jak będą wydane niedawno, powściekam się,
że tyle literówek. Nie włączę telewizora, bo żal mi moich nerwów. Obejrzę
wieczorem film. Na złość krytykom wybiorę film bez onej, bez onego i nie będzie
tam konfliktów miłosno- rodzinnych. Trudny wybór, bo takich filmów jest bardzo
wiele.
Myślę, że wszyscy potrzebują autorytetów. Stąd może to ślepe wpatrzenie nastolatek w "gwiazdy" i gwiazdeczki, aktorów, piosenkarzy itp. Może i nie mają oni zbyt wiele do powiedzenia, ale dla cóż... jakie pokolenia takie autorytety. Wiesz kto mi przyszedł do głowy jako autorytet. Pierwsze skojarzenie było z naszym uniwerkiem. Paradoks co? Profesor Bachórz.
OdpowiedzUsuń"Dziennika cwaniaczka" nie znam. Adriana Mole pamiętam i nie lubiłam.
"Idiota za granicą" brzmi ciekawie. W moim przypadku to będzie - "z czego się śmiejecie? sami z siebie się śmiejecie" ;)
Kasia, uszy do góry. Niedługo zakwitną słoneczniki :)
Całe szczęście, że macie słoneczniki:)
OdpowiedzUsuń