W 2012 obejrzałam jak zwykle całą masę filmów indyjskich.
Jedne po parę razy, inne jedynie raz, były też takie, przy których wytrwałam 20
minut i odpuściłam. Totalnie zaniedbałam kino z innych stron świata, oczywiście
z wyjątkiem kina dziecięcego. Tutaj jestem na bieżąco.
Zastanawiałam się nad podsumowaniem tego roku. Zmiany zaszły
duże. Przeprowadzka do niby naszego domu (nasz to on będzie za 15 lat jak
wszystko pójdzie dobrze), zmiana przedszkola dla Luca. Początek jakiś zawodowych
ruchów, ale blado je znów widzę.
We mnie nic się nie zmieniło, oprócz paru zmarszczek,
dodatkowych kilogramów, czasowej depresji i koszmarnej fryzury. I tu uwaga,
zapisałam sobie ważne przykazanie: nie zmieniaj fryzjera swego jak masz
dobrego. Kara, jaka mnie spotkała jest dotkliwa. Wyglądam oględnie mówiąc nie
wyjściowo, co powoduje, że jeszcze bardziej nie chce mi się wyściubić nosa z
domu.
Skupię się, więc na tym co widziałam w tym 2012 roku a co
zostawiło mi miłe wrażenia, ciepło na sercu lub było zgodne z moimi
przemyśleniami.
OMG- Oh My God- doskonały film, scenariusz
napisał do niego Bhavesh Mandalia (wcześniej powstała sztuka teatralna tego
autora: Kanjee Viruddha Kanjee”. Główny bohater Kanji (gra go Paresh Rawal)
jest ateistą, ma własny sklep z figurkami bogów, akcesoriami do modlitw w Chor
Bazaar w Mumbaju. Pewnego dnia podczas trzęsienia ziemi jego sklep ulega
całkowitemu zniszczeniu. Okazuje się, że towarzystwo ubezpieczeniowe nie
wypłaci odszkodowania, zakwalifikowano klęskę, jaka spotkała sklepikarza do
kategorii „akt Boga’. Kanji postanawia oskarżyć, więc Boga o odszkodowanie.
Udaje mu się znaleźć prawnika (Om Puri), który pomaga mu napisać pozew do
przedstawicieli Boga na ziemi- czyli kapłanów, księży itp. W czasie procesu
żona go opuszcza, bank zajmuje jego dom a na dodatek fundamentaliści usiłują go
zabić. Z pomocą przychodzi mu młody człowiek Krishna (Akshay Kumar). Kanji
prawie przegrywa proces, który toczy już nie tylko w swoim imieniu, bo w
trakcie dochodzą do niego inni poszkodowani przez „los”. I znów Krishna
podrzuca mu wszystkie ważne księgi: Biblię, Koran, Bhagavad Gitę. Dzięki nim
udaje się sklepikarzowi znaleźć argumenty. Na sali sądowej jednak pada prawie
martwy i sparaliżowany trafia do szpitala. W tym czasie duchowni uczynili z
niego kolejnego Boga, wystawiają mu świątynie. Znów pojawia się Krishna, który
jest tak naprawdę Bogiem i przywraca Kajiemu zdrowie, aby ten mógł zdemaskować
duchownych.
Jak to z filmami, których akcja toczy się w sądzie bywa,
jest przegadany, ale treść i teksty pasują do każdej rzeczywistości nie tylko
do Indii. Religia, która stała się przedsiębiorstwem, pełna komercji, gadżetów
(przypomniały mi się barometry z papieżem, Papież z bursztynem, długopis z
Matką Boską). A gdzie w tym wszystkim człowiek? Czy Bóg na pewno oczekuje od
nas uczestnictwa we wszelkich świętach, czy raczej chciałby abyśmy dostrzegali
drugiego człowieka?
„English- Vinglish”- bardzo kobiecy, o
kobiecych problemach. Niedoceniana gospodyni domowa Shasi (gra ją Sridevi,
wraca tą rolą na rynek filmowy po 14 latach. Ona chyba była zamrożona przez te
lata, bo nadal wygląda na młodziutką dziewczynę) doskonale gotuje, zajmuje
się domem i sprzedaje swoje wyroby- najlepsze w Mumbaju laddoos. Ma niestety
problem, który dyskredytuje ją w oczach męża i córki- nie zna angielskiego.
Pewnego dnia przychodzi wiadomość od siostry z Nowego Yorku- Shasi ma
przyjechać i pomóc w przygotowaniach do ślubu. Shasi jest przestraszona, w
samolocie, na lotnisku a potem w NY spotykają ją przykrości. Postanawia coś z
tym zrobić. W tajemnicy przed rodziną zapisuje się na kurs angielskiego. Chodzi
na zajęcia razem z hiszpańską nianią, pakistańskim taksówkarzem, chińską
fryzjerką, tamilskim inżynierem oprogramowania, Afrykańczykiem i francuskim
szefem kuchni- Laurentem (Mehdi Nebbau). Okazuje się najzdolniejszą uczennicą,
dodatkowo Laurent zaczyna ją adorować. A Shasi coraz pewniej się czuje. O
tydzień wcześniej przyjeżdża z Indii rodzina Shasi. Początkowo pomaga jej
uciekać z domu na zajęcia siostrzenica Radha, która już wcześniej odkryła, że
jej ciocia nie spędza całego czasu tylko na ślubnych przygotowaniach. Zbliża
się jednak coraz bardziej data ślubu i jednocześnie data egzaminu końcowego.
Shasi zda go brawurowo w czasie przyjęcia weselnego. Uświadomi przy okazji wszystkim,
że ich zachowanie wobec niej było niewłaściwe. A nam pokaże, że czasami warto
zrobić coś dla siebie samej, aby inni nas dostrzegli.
Miałam duży dylemat czy indyjska gospodyni powinna zostać ze
swoim mężem, który kochał jej jedzenie, ale nie traktował jej poważnie, czy też
powinna uciec z przystojnym francuskim kucharzem. Walczyły we mnie obie opcje.
Natomiast po pewnym czasie mogę powiedzieć, że zakończenie jest idealne. Inne
być nie mogło.
Film jest ciepły, sympatyczny, bardzo dobrze się go ogląda.
Można spędzić miły wieczór, który pozostawi wspomnienia, film nie ulatuje z
pamięci następnego dnia.
Aiyyaa- film świetny, dla mnie strzał w
dziesiątkę. Można rzec, że jest to feministyczny obraz, chociaż wolałabym
powiedzieć, że kobiecy.
Meenakshi (Rani Mukerji)- młoda dziewczyna, pracuje jako
bibliotekarka na uczelni. Ma zwariowaną rodzinkę: babcia ze złotymi zębami,
niewidoma i na wózku, ojciec palący papierosy nawet podczas posiłków, matka z
obsesją wydania córki za mąż, brat kochający jedynie psy. W pracy Meenakshi ma
również zwariowaną koleżankę. Wszystko to powoduje, że nasza bohaterka
najchętniej żyje w swoich snach i marzeniach. Pewnego dnia na uczelni poznaje
Suryę (Prithviraj), młodego malarza. Zakochuje się w jego zapachu. I jak
zakochana kobieta wędruje za jego zapachem, uczy się tamilskiego, aby
powiedzieć mu, co czuje, zakrada się do jego domu i kradnie bluzę, w której
Surya maluje. Zupełnie zatraca się w tym uczuciu, do tego stopnia, że zapomina
o własnych zaręczynach. Genialna rola Rani, Prithviraj też świetnie wypadł w
roli obiektu westchnień. Któraż kobieta nie snuła, chociaż raz podobnych
marzeń. Uwielbiam ten film, wracam do niego, zachwycam się.