Dorotko czuję się wywołana do odpowiedzi.
Kryzys przechodzę jak chyba każdej wiosny, intelektualny,
emocjonalny. Brakuje mi weny zupełnie. A jak ją mam, to słowa, które leją się
strumieniami nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Ostatnio poziom mojej agresji dotknął punktu krytycznego. Oczywiście
poszło o szkołę. Początkowo była we mnie chęć walki, chęć zniszczenia, chęć
przeniesienia, potem przyszedł pusty śmiech, przypomniałam sobie słowa
Stachury: „wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija” i już mi znacznie lepiej.
Jednak musiałam się sprężyć i wprowadzić domową edukację,
żeby nie tkwić w poczuciu winy, że mój syn nie rozwija się, nie wykorzystuje
potencjału.
Od dzisiaj nie będę spędzała każdego przedpołudnia na
rehabilitacji z teściową, będzie, więc łatwiej. Oczywiście jak to zwykle bywa,
pierwszy wolny dzień uczczę z chorym Lu i jednak wizytą u lekarza.
Uczę się, uczę się i uczę się. A im więcej się uczę tym
częściej mam poczucie, że mniej wiem. Niby poukładałam sobie w głowie niektóre
czasy, strony bierne, ale nie jestem zadowolona z efektów. Kolejny raz popadłam
w stan odrętwienia i przekonania, że ja jestem jakaś głupia.
Ale mimo tego nie poddam się. Został mi jeszcze rok nauki,
muszę go wykorzystać maksymalnie. Muszę spełnić swoje marzenie. I właściwie
każdą chwilę wykorzystuję na słówka, słuchanie, pisanie, czytanie, wkuwanie.
Zapuszczony blog, zapuszczony ogród (opanowany przez
ślimaki, sarny, ptaki), zapuszczony dom (opanowany przez lego, które niedługo
znajdę w lodówce chyba też). Wszystko odkładam na zbliżające się wakacje.
Plany wyjazdu upadły jak babcia Lu złamała bark. Nie ma
opcji: wakacje. Postawiłam, więc na opcje: uporządkować życie. Tony papierów,
niepotrzebnych ubrań, które ze mnie wyrosły, książek, które nie chcą się ze mną
zaprzyjaźnić, zabawek, które już nie są zainteresowane moim synem.
Skasowałam sobie program biblioteczny, byłam w trakcie
odzyskiwania, zalałam laptopa winem. Teraz czekam na wyrok. Uda się odzyskać to,
co tam miałam czy nie? Przywykłam do starej klawiatury, lubiłam ją, a teraz
gubię palce, nie mogę nic odnaleźć.
Wchodzę do kuchni i wychodzę z poczuciem klęski. Owszem
przygotowałam mega obiad na 93 urodziny teściowej dla jej koleżanek, obiad i
ciacho. Zrobiłam przyjęcie dla kolegów męża, ale nie zmienia to faktu, że nie
czuję się w kuchni jak ryba w wodzie.
No i mogłabym tak jeszcze snuć te swoje poczucia klęski do
jutra rana. Źle skoszona trawa, plamy na oknie. Wszystko nie jest doskonałe. Wszystko
mnie wkurza, smuci, zniechęca.
Pod stołem pokrywa się kurzem „Biografia raka”, mimo, że
fenomenalnie mi się tę książkę czytało, nie skończyłam.
Mam ochotę na jakieś mega babskie spotkanie. Mam ochotę na
podróż do dalekich krajów. Mam poczucie, że się duszę.