„Gdy dzieci na wakacjach to jesteśmy niebezpieczni” czy
jakoś tak, leciał ten szlagier. W każdym razie marząc o początku ferii zimowych
w prawie absolutnej ciszy w domu, snułam plany. Sprzątanie, uzupełnianie
notatek, czytanie, nauka. Dużo czasu.
Błąd. Tuż przed feriami walczyłam jak lwica, żeby dziecię wydobyć
z początków grypy.
Udało się. Z lekkim katarem ale dużym uśmiechem odjechał w sobotę
na swoją kolejną narciarską przygodę. Ja odrobinę zmarzłam, czekając aż autokar
odjedzie, no może nawet trochę bardziej niż zmarzłam.
Pogrzałam się ciut w domu pod kołdrą, potem wstąpił we mnie
duch walki z domowym kurzem. Udało mi się ogarnąć ¼ domu. W niedzielę z prac
absolutnie koniecznych rozebraliśmy choinkę, ponieważ przelotem dopisał w domu
mąż. Już popołudniu w niedzielę odczuwałam dziwne bóle mięśni, ale wzięłam to
na karb porządków.
Poniedziałek przyniósł grypę w pełnej krasie, z gorączką,
bólem każdej kości. Zwleczenie się z łóżka po herbatę było problem. I tym oto
sposobem dogorywałam w łóżku w sumie 4 dni. Wstając w celach absolutnie
niezbędnych, czyli aby nakarmić teściową.
Nie mogłam nawet czytać, bo trzymanie książki mnie męczyło.
Nie miałam siły wstać po dysk, żeby coś pooglądać. Na szczęście, nieszczęście
na laptopie miałam starą, bo z 2009 roku dramę kryminalno-sensacyjną „Iris”.
Wsiąkłam zupełnie, oglądając ją z lekkim amokiem gorączki, musiałam obejrzeć
prawie jednym tchem.
I chyba wiem czemu kocham dramy. Za nadzieję. Jak sobie tak
patrzyłam na głównego bohatera, który ranny w brzuch pokonuje kilometry
biegnąc, skacząc, spadając, w końcu zasypia w jakimś brudnym magazynie i budzi
się z nowymi siłami, gotowy stawić czoła oddziałom wrogich komandosów, to we
mnie budziła się nadzieja. Jutro będzie lepiej, obudzę się i będę miała siłę
unieść kubek z herbatą.
I ta cudowna rzecz, która nie często bywa w życiu. Tu
zagrożenie nuklearne, walka z niebezpieczną, ogromną organizacją, wyścig z
czasem, a tu czas, żeby przytulić ukochaną, zawiesić się z troską nad jej złymi
wspomnieniami. I pomyśleć, że twój własny mąż nie może się tak nad tobą zawiesić,
bo ma…radę wydziału, egzaminy? Mój
romantyzm nastolatki skłania się absolutnie w stronę wzdychań i łez między
kolejnymi mordobiciami.
W ten oto przyjemny sposób przechorowałam grypę i chyba ją
nawet pokonałam. A jutro, jutro piątek. Coś muszę zrobić. Ale co? Ciii, nie
budźmy licha. W każdym razie w sobotę wszystko się odmieni. Wróci Lu, ja będę o
rok starsza. Ale moje emocje przez ten tydzień odmłodniały o jakieś 25 lat.