Wakacje mi się marzą. Taki sobie ze mnie średni podróżnik.
Gdzieś tam byłam, ale tak ogólnie to trudno nazwać mnie globtroterem. A jednak
jak wracam z hindi do domu w pogodne dni to widzę na horyzoncie góry i one mnie
jakoś tak nastrajają, że…trzeba się poszwendać.
No tylko jak się gdzieś wybrać jak masz kredyt na karku????
Chwilowo, więc palcem po mapie podróżuję i zagłębiam się
również w kulinarną wyprawę, bo mam tak, że stres muszę nakarmić.
Planuję, więc zrobić kimchi w najbliższym czasie. Za mną udane
próby zrobienia paranthy z jajkami.
Właściwie to nie mam zielonego pojęcia czy udane, bo nigdy w życiu nie jadłam
prawdziwej paranthy to i nie wiem jak powinna smakować. Mam niejasne
przeczucie, że w tej pierwszej były jeszcze surowe jajka, ale była rewelacyjna
w smaku. Drugą zanadto przesuszyłam i już mi tak bardzo nie smakowała.
A wracając do wakacji. Marzy mi się wyprawa do Grecji albo
na Cypr. A może samochodem do Chorwacji? Mój R. coś tam cichutko wzdycha, że
może Bułgaria. Oczywiście w przypływie gotówki natychmiast rezerwuję
Dominikanę, Goa, albo Maroko.
Czytam portale, czytam oferty i im dalej się zagłębiam w
czeluści internetu tym mniej wiem. Z jednej strony czytam, że można tanio na
wakacje, z drugiej wychodzi mi, że nijak się nie da wyjechać na 14 dni bez
gotówki w granicach 10 tysięcy złotych z górką najlepiej. Kuszą oferty, ale
wiem, że za chwilkę zacznie się sezon na zbankrutowane biura podróży.
Ohm, a gdyby tak …wsiąść do pociągu…..no byle jak się nie da
skoro się posiada dziecko. Dziecko kojarzy wakacje z dziadkami jedynie.
Chciałabym, że poznał świat. Zresztą już pojawiały się w jego tekstach takie
zdania jak: „Mateusz ma szczęśliwe dzieciństwo, bo był w Chorwacji”, „X to
miała fajno, była w Bułgarii”, „Ja też chciałbym polecieć do Turcji”, „Dlaczego
mnie nigdy nie zabraliście za granicę?”.
W każdym razie ja chwilowo udałam się w wielką kulinarną
podróż. Za sprawą Richarda C. Morais’a i jego pierwszej powieści „Podróż na sto
stóp”. Początkowo sądziłam, że to książka nie w moim klimacie. Kupiłam ją
jedynie ze względu na głównego bohatera pochodzącego z Indii kucharza Hassana.
Opowieść zaczyna się w Mumbaju, potem akcja przenosi się do Londynu, następnie
do Lumiere i Paryża. A wszystko okraszone zapachem, smakiem, mieszaniem się przypraw,
skwierczące, soczyste i pełne życia. W sam raz lektura na długie zimowe
wieczory, trudno się od niej oderwać, a jeśli już to tylko można udać się
śladem lodówki, zaczerpnąć coś z jej zapasów i powrócić do czytania. Książka
nie zawiera przepisów, kusi, więc, żeby zacząć szperać, szukać, odkrywać smaki.
I kusi podróżami w głąb w tych smaków. Polecam gorąco.
Oczywiście z Młodym kończymy właśnie czytać „Zagubionego
herosa” początek nowego cyklu. Przed nami jeszcze 3 tomy, na ostatni 5 trzeba
będzie trochę poczekać. Nie próżnujemy.