Łączna liczba wyświetleń

sobota, 26 stycznia 2013

Ralph Demolka


Jestem zły, ale to dobrze. Nigdy nie będę dobry, ale to nic złego. Nie chcę być nikim więcej niż sobą”- to cytat z filmu „Ralph Demolka”, na który wybrałam się dzisiaj z moim synem i jego przedszkolnym kolegą.

Byłam poważnie zaniepokojona, że idę na ten film. Zwiastun mnie nie zachęcał, tytuł odstraszał, jak zaczęłam czytać recenzje i zachwyty nad odniesieniami do gier z przeszłości zwątpiłam. Ja nigdy nie grałam, nawet w kraty, nie mówiąc już o automatach czy grach komputerowych. Znajomi z konsolą nie mogli mnie zmusić do wzięcia do ręki…no tego czegoś z czym się gra. Nie i koniec. Po co więc lezę na ten film z dzieckiem, jak od już od wczoraj wieczór mega mnie wkurza tekstem:” demolka, demoluję, zdemoluję”. Co będzie po filmie?

Poszłam, bo nie miałam wyjścia. Obiecałam dwóm 6 latkom. A to zobowiązuje. Trudno jakoś przeżyję.

Przeżyłam, super się bawiłam, zachwyciłam, łza mi popłynęła. Dzieci się wzruszyły, dostrzegły problem, też się zachwyciły. Polecam.

Ralph jest negatywnym bohaterem gry „Felix zaradzi”. On rujnuje, Felix cudownym młotkiem naprawia i wieczorem jak salon jest zamknięty wszyscy świętują a Ralph śpi samotnie na śmietniku. Po 30 latach ma dość. Chce być, chociaż raz pozytywny, zdobyć medal. Nie pomaga spotkanie z „Anonimowymi Złymi”, ich mantra też nie pasuje Ralphowi. Postanawia uciec z gry i zdobyć medal, żeby zmienić swój wizerunek. Trafia do bardzo agresywnej gry, zdobywa medal i kapsułą ratunkową przenosi się do cukierkowej, różowej gry w wyścigi. A tam poznaje Usterkę.

Mądra bajka o inności, przyjaźni, potrzebie akceptacji. Super pomysły i śliczna animacja.

Pozostaję w absolutnym zachwycie. Chyba na dziś to mój numer jeden w kinie dziecięcym.

sobota, 19 stycznia 2013

Obejrzałam w 2012


W 2012 obejrzałam jak zwykle całą masę filmów indyjskich. Jedne po parę razy, inne jedynie raz, były też takie, przy których wytrwałam 20 minut i odpuściłam. Totalnie zaniedbałam kino z innych stron świata, oczywiście z wyjątkiem kina dziecięcego. Tutaj jestem na bieżąco.

Zastanawiałam się nad podsumowaniem tego roku. Zmiany zaszły duże. Przeprowadzka do niby naszego domu (nasz to on będzie za 15 lat jak wszystko pójdzie dobrze), zmiana przedszkola dla Luca. Początek jakiś zawodowych ruchów, ale blado je znów widzę.

We mnie nic się nie zmieniło, oprócz paru zmarszczek, dodatkowych kilogramów, czasowej depresji i koszmarnej fryzury. I tu uwaga, zapisałam sobie ważne przykazanie: nie zmieniaj fryzjera swego jak masz dobrego. Kara, jaka mnie spotkała jest dotkliwa. Wyglądam oględnie mówiąc nie wyjściowo, co powoduje, że jeszcze bardziej nie chce mi się wyściubić nosa z domu.

Skupię się, więc na tym co widziałam w tym 2012 roku a co zostawiło mi miłe wrażenia, ciepło na sercu lub było zgodne z moimi przemyśleniami.
 

OMG- Oh My God- doskonały film, scenariusz napisał do niego Bhavesh Mandalia (wcześniej powstała sztuka teatralna tego autora: Kanjee Viruddha Kanjee”. Główny bohater Kanji (gra go Paresh Rawal) jest ateistą, ma własny sklep z figurkami bogów, akcesoriami do modlitw w Chor Bazaar w Mumbaju. Pewnego dnia podczas trzęsienia ziemi jego sklep ulega całkowitemu zniszczeniu. Okazuje się, że towarzystwo ubezpieczeniowe nie wypłaci odszkodowania, zakwalifikowano klęskę, jaka spotkała sklepikarza do kategorii „akt Boga’. Kanji postanawia oskarżyć, więc Boga o odszkodowanie. Udaje mu się znaleźć prawnika (Om Puri), który pomaga mu napisać pozew do przedstawicieli Boga na ziemi- czyli kapłanów, księży itp. W czasie procesu żona go opuszcza, bank zajmuje jego dom a na dodatek fundamentaliści usiłują go zabić. Z pomocą przychodzi mu młody człowiek Krishna (Akshay Kumar). Kanji prawie przegrywa proces, który toczy już nie tylko w swoim imieniu, bo w trakcie dochodzą do niego inni poszkodowani przez „los”. I znów Krishna podrzuca mu wszystkie ważne księgi: Biblię, Koran, Bhagavad Gitę. Dzięki nim udaje się sklepikarzowi znaleźć argumenty. Na sali sądowej jednak pada prawie martwy i sparaliżowany trafia do szpitala. W tym czasie duchowni uczynili z niego kolejnego Boga, wystawiają mu świątynie. Znów pojawia się Krishna, który jest tak naprawdę Bogiem i przywraca Kajiemu zdrowie, aby ten mógł zdemaskować duchownych.

Jak to z filmami, których akcja toczy się w sądzie bywa, jest przegadany, ale treść i teksty pasują do każdej rzeczywistości nie tylko do Indii. Religia, która stała się przedsiębiorstwem, pełna komercji, gadżetów (przypomniały mi się barometry z papieżem, Papież z bursztynem, długopis z Matką Boską). A gdzie w tym wszystkim człowiek? Czy Bóg na pewno oczekuje od nas uczestnictwa we wszelkich świętach, czy raczej chciałby abyśmy dostrzegali drugiego człowieka?

„English- Vinglish”- bardzo kobiecy, o kobiecych problemach. Niedoceniana gospodyni domowa Shasi (gra ją Sridevi, wraca tą rolą na rynek filmowy po 14 latach. Ona chyba była zamrożona przez te lata, bo nadal wygląda na młodziutką dziewczynę) doskonale gotuje, zajmuje się domem i sprzedaje swoje wyroby- najlepsze w Mumbaju laddoos. Ma niestety problem, który dyskredytuje ją w oczach męża i córki- nie zna angielskiego. Pewnego dnia przychodzi wiadomość od siostry z Nowego Yorku- Shasi ma przyjechać i pomóc w przygotowaniach do ślubu. Shasi jest przestraszona, w samolocie, na lotnisku a potem w NY spotykają ją przykrości. Postanawia coś z tym zrobić. W tajemnicy przed rodziną zapisuje się na kurs angielskiego. Chodzi na zajęcia razem z hiszpańską nianią, pakistańskim taksówkarzem, chińską fryzjerką, tamilskim inżynierem oprogramowania, Afrykańczykiem i francuskim szefem kuchni- Laurentem (Mehdi Nebbau). Okazuje się najzdolniejszą uczennicą, dodatkowo Laurent zaczyna ją adorować. A Shasi coraz pewniej się czuje. O tydzień wcześniej przyjeżdża z Indii rodzina Shasi. Początkowo pomaga jej uciekać z domu na zajęcia siostrzenica Radha, która już wcześniej odkryła, że jej ciocia nie spędza całego czasu tylko na ślubnych przygotowaniach. Zbliża się jednak coraz bardziej data ślubu i jednocześnie data egzaminu końcowego. Shasi zda go brawurowo w czasie przyjęcia weselnego. Uświadomi przy okazji wszystkim, że ich zachowanie wobec niej było niewłaściwe. A nam pokaże, że czasami warto zrobić coś dla siebie samej, aby inni nas dostrzegli.

Miałam duży dylemat czy indyjska gospodyni powinna zostać ze swoim mężem, który kochał jej jedzenie, ale nie traktował jej poważnie, czy też powinna uciec z przystojnym francuskim kucharzem. Walczyły we mnie obie opcje. Natomiast po pewnym czasie mogę powiedzieć, że zakończenie jest idealne. Inne być nie mogło.

Film jest ciepły, sympatyczny, bardzo dobrze się go ogląda. Można spędzić miły wieczór, który pozostawi wspomnienia, film nie ulatuje z pamięci następnego dnia.

Aiyyaa- film świetny, dla mnie strzał w dziesiątkę. Można rzec, że jest to feministyczny obraz, chociaż wolałabym powiedzieć, że kobiecy.

Meenakshi (Rani Mukerji)- młoda dziewczyna, pracuje jako bibliotekarka na uczelni. Ma zwariowaną rodzinkę: babcia ze złotymi zębami, niewidoma i na wózku, ojciec palący papierosy nawet podczas posiłków, matka z obsesją wydania córki za mąż, brat kochający jedynie psy. W pracy Meenakshi ma również zwariowaną koleżankę. Wszystko to powoduje, że nasza bohaterka najchętniej żyje w swoich snach i marzeniach. Pewnego dnia na uczelni poznaje Suryę (Prithviraj), młodego malarza. Zakochuje się w jego zapachu. I jak zakochana kobieta wędruje za jego zapachem, uczy się tamilskiego, aby powiedzieć mu, co czuje, zakrada się do jego domu i kradnie bluzę, w której Surya maluje. Zupełnie zatraca się w tym uczuciu, do tego stopnia, że zapomina o własnych zaręczynach. Genialna rola Rani, Prithviraj też świetnie wypadł w roli obiektu westchnień. Któraż kobieta nie snuła, chociaż raz podobnych marzeń. Uwielbiam ten film, wracam do niego, zachwycam się.

czwartek, 17 stycznia 2013

Przeczytałam i obejrzałam


Patrzę na swojego bloga i wspominam choinkę. Już rozebrana, chociaż żal. Takie jednak prawo żywej choinki, opada i czas ją wynieść na kompost. Najchętniej zbędne kilogramy poświąteczne też wyniosłabym na kompost.

Jednak dla mnie bardziej świąteczny czas zaczął się po świętach, kiedy mogłam wrócić do swoich przyzwyczajeń, filmów w nocy, książek o dziwnych wolnych porach, notatkach z hindi w jadalni, podręcznikach rozłożonych na blacie w kuchni.

Ponieważ tak się stało, że pisuję recenzje, to hurtem zaczęłam też notować sobie luźne spostrzeżenia dotyczące tego, co przeczytałam i obejrzałam. Przy okazji powinnam chyba zaznaczyć, że nikt mi za prowadzenie bloga nie płaci, nikt mnie nie sponsoruje itp. Jakoś tak się ostatnio porobiło, że podobno recenzje za kasę są złe, sponsorowane i ogólnie źle postrzegane. Na blogi też zaczęto patrzeć podejrzliwie.

Styczeń upłynął mi na dwóch lekturach: Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, Jonas Jonasson- świetna książka, którą mogę szczerze polecić. Doskonała zabawa, niezwykła historia i zagmatwana akcja. Czyta się wyśmienicie. Nie mogłam się oderwać i płakałam miejscami ze śmiechu.

Tishani Doshi, Poszukiwacze szczęścia, świat książki 2012. Książka pisarki z Madrasu, jej prozatorski debiut. Podobało mi się, zauroczyło początkowo, zmęczyło w trakcie i odrobinę rozczarowało na końcu. W sumie jest to wielopokoleniowa opowieść o zmaganiu się z życiem, o poszukiwaniu jego sensu, czy właśnie o poszukiwaniu szczęścia. Czym jest to szczęście, jak go szukać i jak zatrzymać, gdy już jest.  Poetycka opowieść, zgrabna, ale czuję niedosyt. Być może trafiłam na nią w niewłaściwym momencie, kiedy potrzebne mi konkretne, dopowiedziane zakończenia.

Swoją drogą obie książki wydał Świat Książki. To jedno z nielicznych wydawnictw, które ma tak szeroką ofertę. Właściwie można było wejść do księgarni całą rodziną i każdy znalazłby coś dla siebie.

Byliśmy również z Lu w kinie. „Strażnicy marzeń” to strzał w dziesiątkę. Po raz pierwszy żałowałam, że nie wybraliśmy seansu w 3D. Przepiękne obrazy, pełna wyobraźni animacja. W filmie spotykamy: Mikołaja, Wróżkę Zębuszkę, Piaskowego Dziadka, Zająca Wielkanocnego, Jacka Mroza. No i mamy bad guya czyli Mrok. Mrok postanawia strachem zawładnąć światem dziecięcej wyobraźni, zniszczyć pozostałych bohaterów wypierając ich z dziecięcej wyobraźni. Strażnicy dziecięcych marzeń żyją tak długo jak długo dzieci wierzą w ich istnienie. Oczywiście jednak dobro jak zwykle zwycięża. Mam tylko odrobinę wątpliwości. Sądziłam, że dzieci wyrastają z wiary w Mikołaja, Zająca itp. Nie podejrzewałam, że przestają wierzyć jedynie, dlatego, że Zając raz nawalił i nie schował jajek na wielkanocną zabawę. Chociaż możliwe, że tak teraz dzieci już mają. W dobie „mieć” być może tak jest. I tym bardziej chłopczyk, który w filmie wierzy bezgranicznie urasta do rangi bohatera. I pomaga zwalczyć Mrok. Nie wchodząc jednak zbyt w meandry treści bawiłam się przednio podczas seansu. Mikołaj jest przaśny, ma wielgachne ręce całe w tatuażach, ale jest ufny i dobry jak dziecko. Zając wielkanocny przypomina raczej kangura, ma nawet australijski atrybut, czyli bumerang. Jest odrobinę złośliwy, zgryźliwy, ale bardzo sympatyczny. Piaskowy Ludek nie mówi, ale jakże wymowne są jego wyobrażenia. Wróżka Zębuszka ma całą armię maleńkich koliberków, które pomagają jej uporać się z mleczakami ze wszystkich stron świata. Mikołaj ma też śmiesznych pomocników, małe elfy i yeti. Główny bohater, młody, gibki, w sam raz taki jak hero być powinien. Warto się wybrać na seans. Nam się ogromnie podobało.

Samotnie polazłam na „Życie Pi”. Niestety w związku z tym, że jedyne wolne chwile przypadają dla mnie przed południem, trafiłam na wersję z dubbingiem. Dobry film, piękne obrazy, cudowny Irrfan Khan z jakimś bezdusznym, okropnym głosem. I czar prysł jak bańka mydlana. Dobrze, że to romans nie był to jakoś dałam radę. Swoją drogą byłam ciekawa jak uda się opowiedzieć obrazami książkę pełną dywagacji o bogach, religii i wiary w życiu człowieka. Udało się po części, jak zwykle książka ma swoje własne magiczne 3D, którego nie zastąpią okulary, specjalne ekrany. Nie da się, bowiem zastąpić ludzkiej myśli. Polecam film, szczerze mówiąc, jeśli ktoś nie zna głosu I. Khana to może być i z dubbingiem, ja zwyczajnie nie mogłam tego znieść. Sądzę jednak, że film niekoniecznie spodoba się dziesięciolatkom, a od takiego wieku jest dozwolony. Młodzież, która siedziała koło mnie w kinie totalnie się nudziła.

 No właśnie wpis dodaję i uświadomiłam sobie, że podsumowań nie było, wniosków nie zrobiłam, nie ma bilansu poprzedniego roku. Zostawię to może na swoje urodziny, kolejne ...dzieste.