Łączna liczba wyświetleń

środa, 25 lipca 2012

wakacyjne lektury

Pochłonęłam kolejną książkę. Tym razem to "Rico, Oskar i złamanie serca" Andreasa Steinhofela.Rico zaprzyjaźnia się z Oskarem, razem też przyjdzie im się zmagać z kolejną aferą kryminalną. Książkę czyta się bajecznie szybko i trudno się oderwać.Jest świetna. Uwielbiam głównie słowniczek narratora. Oto kilka przykładów:
SZOK- kiedy jest się tak wzburzonym, że ciało i mózg ograniczają najważniejsze funkcje życiowe, żeby dojść do siebie, np. po wypadku samochodowym albo kiedy się zauważy, że lodówka jest pusta i wszystkie sklepy już zamknęli, nawet te otwarte do północy.
SZAMPAN-drogi napój z wyciśniętych winogron. Winogrona można też suszyć, wtedy robią się małe i pomarszczone i jako rodzynki lądują w "mieszance studenckiej" albo po namoczeniu w serniku. Nie ma ucieczki dla winogron. To prawdopodobnie najczęściej ścigany owoc świata.
Polecam książeczkę do zakupu do domowej biblioteczki. Chętnie po nią sięgnie dziecko, nastolatek, rodzic i dziadkowie. Ja już się nie mogę doczekać kolejnej części przygód chłopca i jego przyjaciela. A teraz wracam do lektury "Syna cyrku", trochę mi to czytanie nie idzie. Może nie lubię angielskiej literatury?

środa, 18 lipca 2012

kronikarskie sprawozdanie

W poniedziałek nastąpił czas generalnego mycia podłóg, już nie było odwoływania i przekładania, tym bardziej, że mój optymizm życiowy, czyli mąż zapowiedział powrót z wojaży na wtorkowy wieczór. W pewnym momencie zapętliłam się logistycznie i musiałam zasiąść na tarasie na dłuższą chwilę potrzebną powierzchniom płaskim do wyschnięcia. Tylko, co robić jak leje jak z cebra? Oczywiście czytać. Złapałam z półki drugi tom „Baśnioboru”. Podłogi wyschły na pieprz, potem ogarnęłam resztę, zbagatelizowałam sprawę obiadu, w końcu podobno w przedszkolu Młody jeść dostaje. Budzik pozwolił mi odebrać syna na czas. Skończyłam czytać o 2 w nocy i gdybym tylko wiedziała, że jest jakaś księgarnia czynna o tej porze byłam gotowa wyruszyć po tom trzeci. Sama sobie zmyłam głowę, że nie kupiłam jeszcze trzeciego tomu. Jak go dopadnę znów zniknę na parę godzin z rzeczywistości. Uwielbiam takie książki. W tym tygodniu udało mi się również obejrzeć sporo filmów. Znów oczywiście tylko tollywood, ponieważ najlepiej oddaje mój nastrój i pozwala mi odpocząć. Oczywiście przez wzgląd na język na liście znalazły się dwa filmy w hindi. Niedzielę przeznaczyłam na rozrywki dla syna. Nie było jednak łatwo zdecydować się co robimy. Młodzian najchętniej spędziłby czas u sąsiadki. Odmówił kina, podobno już „nigdy” nie pójdzie do multipleksu, bo tam go wystraszyli. Fakt, byli z tatą na „Epoce lodowcowej 4” i przed filmem puszczono krótki filmik Simpsonów, którego Lu panicznie się wystraszył. Zrezygnował, więc z multipleksu i poszliśmy do kina Agrafka na śliczny film o książkach „ Sekret Eleonory”. Jakże inny od kina akcji, które zagościło też w filmach dla dzieci. Film z przesłaniem. Podobało się i mnie i Lucjanowi. Agrafka ma też dwie cudowne zalety oprócz świetnych filmów w repertuarze: cena biletu nie zwala z nóg i nie ma reklam. Po filmie spędziliśmy długą chwilę w kolejce po lody sycylijskie, chociaż jakoś nie czuję ich wyjątkowości. Lucjan postanowił też po raz kolejny zobaczyć proces produkcji karmelków. Jak zwykle wyszedł zachwycony. A dziś wrócił jego tata i okazuje się, że przez ostatni tydzień Młodzieniec się nudził, tata jest najlepszy do zabawy i mogę sobie zrobić wolne. A jutro to lepiej, żebym miała długo zajęcia, bo panowie są stęsknieni za sobą. No i dobrze, bo postanowiłam poeksperymentować i wreszcie zrobić samodzielnie dosę. Muszę też przygotować się do jesiennego pieczenia chleba. Nadal szukam warsztatów w małopolsce. Mamy namiary na Bieszczady, ale może uda się coś bliżej.

sobota, 14 lipca 2012

co ja tutaj robię?

Ostatnie dni są moją totalną klapą. Ogólnie nic mi się nie udaje, cokolwiek wezmę w swoje łapy schrzanię. Zaczęło się tydzień temu od sernika, który był popisowym deserem w naszym domu. Wyszedł niezły, ale nie niebiański, bo nie dałam do niego masła. Potem wykipiała mi z termomixa zupa ze świeżego ogórka znacząc ślady na ścianach, przypaliłam moją ceramiczną patelnię. Nie mam pomysłu, co ugotować na obiad, jak wybieram się załatwić coś do Krakowa to mogę być pewna, że zastanę kartkę z napisem: przerwa urlopowa. Mam ochotę schować się pod kołdrę i przespać tydzień. Co ja tutaj robię? Jedyne sukcesy mam od dzisiaj, udało mi się zlikwidować plamy z paneli, które niczym nie schodziły. Zeszły pastą z wody i sody. Plamy z ubrań też zlazły przy pomocy sody i podobno niepiorących orzechów. Może one i niepiorące, ale okazały się skuteczniejsze od baterii niemieckich proszków do prania. Tylko czy to można nazwać sucesem? Wczoraj nie udało mi się zapisać do biblioteki w małym miasteczku. Okazało się, że tajemnicą poliszynela są godziny jej otwarcia. Co innego na stronie i wywieszce a inna rzeczywistość. Początkowo miałam trudność w znalezieniu biblioteki, 30 osób zapytanych w miasteczku nie miała pojęcia, że w ogóle takowa jest w ich mieście. I może nie dziwiłby mnie ten fakt, bo podobno jesteśmy nieczytającym społeczeństwem, ale jak ma się do tego wymiana książek, jaką dokonuję, co tydzień z sąsiadami? Ludzie chcą czytać i czytają. Oczywiście jak dojechałam do Krakowa, okazało się, że na otwarcie mojej starej osiedlowej biblioteki muszę poczekać godzinę. Ponieważ miałam spore ciśnienie, żeby w domu towarzyszyły mi, co najmniej dwie nowe książki postanowiłam sprawdzić jak dają jeść w barze momo na Dietla. Wywieszka przed barem wtapia się w szarość ulicy, która uważam, za jedną z obskurniejszych w mieście. Wnętrze też takie sobie, może nawet lepsze niż nazwa bar mogłaby wskazywać. Ale karta i jedzenie imponujące. Piękne sałatki, kuszące ilością kolorów. Dosa z ziemniakami a do tego sos orzechowo-czekoladowy, pierożki tybetańskie, zupy, lassi bananowe i słone, herbata indyjska, pilaw i jeszcze parę innych dań. Jadłam dosę, bo tej jeszcze nie odważyłam się zrobić sama w domu- pycha. Sałatki też świetne, chociaż jak na moje kubki smakowe mało wyraziste. Lassi słone z kuminem przyprażonym i zmielonym, troszkę zbyt wodniste, ale trudno o dobry jogurt, który gęsty będzie z powodu tłustości mleka a nie polepszaczy, mąki kukurydzianej czy innych dziwnych dodatków. Wolę, więc wodnisty, ale nieutuczony. Zapomniałam o ciastach, też można zjeść coś słodkiego i przy okazji zdrowego. Polecam, sama zachęcona smakiem dosy spróbuję ją zrobić w domu. I koniecznie też z ziemniakami, tylko oczywiście zrobię je na ostro.

piątek, 6 lipca 2012

pędzący czas

Niby leniwie czas płynie w upale, ale chyba mój oszalał.Ciągle mi go brakuje.Usiłuję się uczyć, przeżyłam imprezę na 25 osób, moja lodówka mało nie pękła. Wszystko się udało z wyjątkiem wyglądu serników, ale te mają to do siebie, że jak nie muszą to są piękne, a ja powinny reprezentować się ładnie to pękają i jest ogólna klapa. Obejrzałam chyba z 10 filmów, ostatnio wróciłam do bollywood ze względu na język i okazało się, że jednak dużo się przez ten rok nauczyłam. W ogrodzie mam pare poziomek, tymianek, szczypiorek i miętę, na tarasie dumnie pręży się bazylia i pietruszka, róże kwitną, georginie dziś pokazały kwiatki,zielone badyle pomidorów rosną.Parę dni temu wsadziłam do ziemi nasiona kolendry prosto z Indii i widzę, że kiełkuje.A ja szykuję się na jesienne sadzenie. Wczoraj odwiedziłam swoje stare miejsce zamieszania i ....nic mnie z nim nie łączy. Nie tęsknię, nie mam ciśnienia, czekałam na powrót do domu. Kocham moją wieś. Jeszcze tylko chętnie załapałabym się na jakieś warsztaty pieczenia chleba w piecu chlebowym, ale jak się nie uda to cóż, trochę wypieków spalę, może w końcu się uda. Chwilowo ze względu na oszalałe temperatury nawet zupy mi się nie chce ugotować. Ale zawsze można zrobić chłodnik.